Mam wrażenie, że pisząc o jej twórczości powtarzam się z tytułu na tytuł, ale taka właśnie jest proza Valérie Perrin. Przewidywalna w stylu, zaskakująca w treści. W najnowszej powieści pisarka bawi się formą i narracją, serwuje czytelnikowi opowieść widzianą z kilku perspektyw, daje głos wielu bohaterom - tym, których lubimy oraz tych, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. „Colette” to świetnie wyważona historia, kryjąca w sobie coś więcej niż tajemnicę. Pisarka znów udowadnia, że swoją wrażliwością potrafi zarazić czytelnika, sprawiając, że sięgając po jej twórczość poczuje więcej, głębiej, inaczej. Tworzy bohaterom niesamowite życiowe scenariusze, wyróżniające się na tle innych powieści, wzbudzając wiele emocji, wiele refleksji. To przepiękna opowieść, pełna ciepła kontrastującego z okrucieństwem. Niosąca nadzieję, dotykająca wnętrza.
Czerpię niesamowitą przyjemność z czytania takich książek. Odpływam z lekturą na długie godziny i boleśnie odczuwam powroty do rzeczywistości. Mam nadzieję, że dacie się skusić i zachwyci Was tak bardzo jak mnie!
Valérie Perrin, Colette (org. Tata), tłumaczenie: Joanna Prądzyńska, Wydawnictwo Albatros 2025
Książkę czytałam we współpracy z Wydawnictem Albatros.
Nabrałam przekonania, że gdyby ludzie więcej o sobie czytali i ujrzeli światło innych kultur, na świecie nie byłoby wojen.

Był pełen strachu, który od lat ściskał mu trzewia, ale każdy strach niesie w sobie nadzieję, że kiedyś zniknie.
Francuska autorka stworzyła ciekawą paletę charakterów zamieszanych w sprawę obrazu, a my poznajemy ich bardzo dobrze, wnikając w przeszłość rzucającą cień na ich życiorysy. Mamy tu romanse i rodzinne tajemnice wymuszone przez konwenanse. Pisarka splata ze sobą losy wielu postaci, krążąc wokół słynnego obrazu, tworząc przy tym enigmatyczną atmosferę pełną emocji. A my wraz z bohaterami odwiedzamy muzea i galerie sztuki, kroczymy ulicami Nowego Jorku i Wiednia na przestrzeni lat i epok. Widzimy ich w wielu obliczach - od biedy i ciężkiej pracy, aż po sukces, przeżywając razem z nimi towarzyszące temu uczucia. Sam obraz jest tylko tłem tej opowieści, jednak bardzo znaczącym.
Camille de Peretti ma na swoim koncie już wiele powieści, ale „Nieznajoma z portretu” to jedna z nowszych i pierwsza wydana w Polsce. Z chęcią sięgnę po inne książki autorki, dlatego mam cichą nadzieję, że niebawem pojawią się kolejne. Mam nadzieję, że skusicie się na ten tytuł i dobrowolnie oddacie się w ręce autorki, która zabierze Was w zagadkową i emocjonującą podróż z sztuką w tle. Książka jest częścią serii butikowej Wydawnictwa Albatros - w przepięknym pozłacanym wydaniu z obwolutą.
Camille de Peretti, Nieznajoma z portretu, tłumaczenie: Joanna Prądzyńska, Wydawnictwo Albatros 2025
Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Albatros.
Hannah budzi się tuż po wypadku autokaru podczas burzy śnieżnej, wśród krwi, martwych ciał, hałasu i potłuczonego szkła. Meg natomiast w zatrzymanej kolejce linowej wiszącej nad przepaścią. Jest jeszcze Carter, który wraz z innymi osobami znajduje się w Azylu, gdzie chwilowe problemy z generatorem prądu, w każdej chwili mogą przerodzić się w poważne zagrożenie. Trwa epidemia, ludzie zarażają się nawzajem i umierają, a tych, którzy nie umarli, niekoniecznie można nazwać szczęściarzami. Tak zaczyna się nierówna walka z czasem, żywiołem i... ludzką naturą.
Nie spodziewałam się, że thriller postapokaliptyczny może mi się tak bardzo spodobać, a tu proszę bardzo - C.J. Tudor zachwyciła mnie swoją najnowszą powieścią osadzoną właśnie w takim klimacie. Piszę ten tekst godzinę po tym, jak przewróciłam ostatnią kartkę, a wciąż nie mogę otrząsnąć się z emocji, które książka po sobie zostawiła. Jest dynamicznie, wartko, klimatycznie i angażująco. Akcja toczy się trzema torami - poznajemy wydarzenia z perspektywy trzech osób i każda z tych relacji jest niesamowicie wciągająca. Do tego stopnia, że po każdym z rozdziałów miałam ochotę podzielić książkę na trzy części, żeby jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów, choć ostatecznie chyba nie umiałabym wybrać, która perspektywa była najciekawsza. Kanadyjski autor Linwood Barclay napisał o tej książce tak: „Najbardziej szalony thriller roku. To trzy thrillery w jednym. Zapnijcie pasy.” i uważam, że nie można określić tej książki lepiej. To prawdziwy rollercoaster!
Ziemia jest pełna martwych dobrych ludzi.
Rozdziały są dość krótkie, dzięki czemu akcja szybko mknie do przodu, a każdy kończy się takim zwrotem akcji, że nie sposób odłożyć książkę na bok bez poczucia niedosytu. „Debit” to thriller postapokaliptystyczny, który połyka się jednym tchem. Nieco ponad czterysta stron świetnej rozrywki (jeśli czytanie thrillerów to dla Was rozrywka, bo dla mnie tak!) z stale towarzyszącym uczuciem niepokoju. Główni bohaterowie są nieoczywiści, zagadkowi i pełni tajemnic. Polubiłam ich i kibicowałam im przez cały czas, choć czasami podejmowali decyzje sprzeczne z moim poglądem na świat. Ale w końcu to klimat postapo, a w obliczu zagrożenia ludzie są zdolni do naginania własnych zasad. Zakończenie było dla mnie totalnie nie do przewidzenia, przynajmniej w większości aspektów niemal do końca nie wiedziałam czego się spodziewać, a to naprawdę rzadkość, bo zwykle przewiduję zakończenia bardzo sprawnie.
Jeśli macie ochotę na gęsty i dynamiczny thriller i nie przeszkadza Wam postapokaliptystyczny klimat, to zdecydowanie warto sięgnąć po ten tytuł! A nawet jeśli obawiacie się tego aspektu, to warto spróbować, bo ja również nie byłam przekonana, że to coś dla mnie, a jestem zachwycona! Jeśli oglądaliście lub może graliście w „The Last Of Us” i polubiliście ten klimat, to może spodobać Wam się ta propozycja. Ja uwielbiam i serial i gry, a „Debit” dał mi skromną namiastkę tego uniwersum.
C.J. Tudor, Debit, tłumaczenie: Tomasz Wyżyński, Wydawnictwo Czarna Owca 2024
Porównywarka cen zawiera linki afiliacyjne.Najpotężniejszą mocą śmierci nie jest to, że sprawia że ludzie umierają, lecz to, że ludzie którzy zostają opuszczeni, nie chcą już żyć.
Cudza dusza to ciemny las. Nigdy nie poznasz, co w drugim siedzi. Może nie każdy, kto robi zło, jest zły.
Elizabeth Gilbert to amerykańska pisarka, autorka wielu książek - między innymi: „Botanika duszy”, „Miasto dziewcząt” oraz bestsellerowego tytułu „Jedz, módl się, kochaj”. Na jej książkę (poradnik) - „Wielką magię” - trafiłam przypadkiem w bibliotece, a słowa „Odważ się żyć kreatywnie” przemówiły do mnie tamtego dnia na tyle, że wróciłam z nią do domu. I jak teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że to wcale nie był przypadek!
Jak już zaczęłam czytać, to nie mogłam się oderwać! Oczarowała mnie ta książka, bo choć wiele w niej prostych i oczywistych prawd i wskazówek, to jednak nie myślałam o tym na co dzień, a już na pewno ich nie stosowałam. Otworzyła kilka zamkniętych drzwi w mojej głowie, a jeden z rozdziałów dosłownie wzburzył we mnie lawinę, z której wykluł się bardzo ciekawy pomysł! Elizabeth Gilbert inspiruje to twórczego i kreatywnego życia, rozpracowuje blokady, które mogą się pojawiać w związku z tym i pokazuje jaką cenę płacimy, jeśli chcemy coś tworzyć, a nie tworzymy. Kiedy chcemy żyć kreatywnie, na swój własny sposób, a tego nie robimy. Ale pokazuje też co musimy znieść, jakie przeszkody pokonać, aby iść własną ścieżką i nie zbaczać z niej zbyt często.
Zafascynowała mnie jedna z historii opowiedzianych w książce, a mianowicie to jak Elizabeth Gilbert „przekazała” swój pomysł na książkę innej autorce - Ann Patchet. Pewnego dnia Gilbert wpadła na świetny pomysł na powieść i zaczęła go realizować, jednak z czasem entuzjazm osłabł, a inne obowiązki i projekty sprawiły, że porzuciła go. Kiedy chciała wrócić do niego po jakimś czasie, okazało się, że plik zniknął z jej komputera. Tego co było dalej, dowiecie się czytając książkę, ale przyznam, że miałam ciary na rękach i uwierzyłam w tytułową wielką magię.
Czy masz odwagę? Czy masz odwagę pokazać światu swoją pracę? Skarby ukryte w Twoim wnętrzu liczą, że powiesz TAK.
To jeden z tych tytułów, które zostają w głowie na długo po przeczytaniu. Składa się z krótkich rozdziałów, przez co pochłania się ją bardzo szybko. Dużo w niej o ciekawości do świata, przełamywaniu swoich wewnętrznych barier, trochę o strachu i odwadze do tworzenia sztuki i życia, o jakim się marzy. Być może od dawna myślicie o wydaniu własnej powieści albo chcecie odnaleźć w sobie iskrę kreatywności, która tli się w Was od dawna, a może przygasła na jakiś czas. Jeśli tak, to zdecydowanie pozycja dla Was. I niech nie zrazi Was jej banalność. Warto zadumać się przy niej na jakiś czas.
To moje pierwsze spotkanie z autorką, ale na pewno nie ostatnie. Po lekturze „Wielkiej magii” mam ochotę poznać jej powieści, a znając już częściowo proces ich powstawania zza kulis, jestem jeszcze bardziej ciekawa! I koniecznie muszę zaopatrzyć się we własny egzemplarz, bo chciałabym do niej jeszcze wracać.
Tytuł: „Wielka magia. Odważ się żyć kreatywnie”
Tytuł oryginału: Big Magic
Autorka: Elizabeth Gilbert
Tłumaczenie: Bożena Jóźwiak
Wydawnictwo: Rebis

„Normalni ludzie” to książka, która z początku nie wydawała mi się niczym wyjątkowym, ot zwyczajna opowieść o młodych ludziach, którzy trochę pogubili się w życiu, a trochę nie radzą sobie z tym, co ich dotknęło. Ale im dłużej o niej myślę, tym bardziej dostrzegam jej złożoność. Jest w tej krótkiej historii coś, co zapada w pamięć, co zostaje gdzieś w zakamarkach umysłu i powraca jak bumerang.
Historia zaczyna się w momencie, kiedy dwójka nastolatków zbliża się do siebie. Każdy kolejny rozdział to przeskok o kilka miesięcy, gdzie zastajemy bohaterów w różnych życiowych sytuacjach, lepszych i gorszych momentach życia. Wkradamy się w ich życie dosłownie na chwilę, aby za moment już przenieść się w czasie o kolejne kilka miesięcy. Zastajemy ich z tym co już mają, nie znając wszystkich szczegółów. Podobała mi się ta ulotność, forma przekazu. Podoba mi się wnikliwość, z jaką Sally Rooney obserwuje i opowiada o problemach i relacjach międzyludzkich. To, jak operuje słowem. Uwielbiam dialogi, które tworzy, rozmowy między bohaterami są z jednej strony odważne, a z drugiej zaś brakuje im tej odwagi, by otwarcie mówić o tym, co naprawdę myślą i co czują.
Autorka zrzuca na barki Marianne i Connella przeżycia i doświadczenia, które mają ogromny wpływ na ich przyszłość, na całe życie. Kreuje przed czytelnikiem obraz tego, jak traumy i skrywane emocje ciążące czasami już od wczesnych lat życia wpływają na podejmowane decyzje i mogą prowadzić do autodestrukcji. Sposób w jaki pisarka przekazuje nam tę historię jest bardzo intymny i skoncentrowany na tej dwójce, jakby cały świat poza nimi nie miał większego znaczenia. Są tu pewne sceny, które poruszyły we mnie wiele wrażliwych strun, przez co czuję pewną więź z bohaterami, jednocześnie mając wrażenie, że nie znam ich zbyt dobrze. Czuję, że to jedna z tych książek, które zostaną ze mną na długo, które będą wracać i które będę analizować jeszcze przez długi czas. Cieszę się, że ją przeczytałam. I że przede mną jeszcze dwie książki autorki do odkrycia ❤️
Na podstawie „Normalnych ludzi” powstał serial, który chętnie obejrzę.
Porównywarka cen zawiera linki afiliacyjne.Po śmierci ukochanej matki, Hal zostaje sama. Bez rodziny i bez pieniędzy, w nędznym i zimnym wynajmowanym mieszkaniu w Brighton. Kiedy nieopłacone rachunki piętrzą się przed nią, a mężczyzna, od którego pożyczyła pieniądze upomina się o swoje, Hal otrzymuje tajemniczy list. Dowiaduje się z niego, że zmarła jej babcia, mieszkająca w wielkiej posiadłości w Kornwalii, a Hal jest jednym ze spadkobierców. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziadkowie Hal nie żyją od ponad dwudziestu lat.
Lubię takie książki. Owiane nutką tajemnicy, skrywające na swoich kartach mroczny sekret, który strona po stronie niesie czytelnika aż do zaskakującego finału. Książki, które rozgrzewają się powoli tylko po to, aby tuż na samym końcu rozpalić się pełnym blaskiem i dostarczyć dreszczyku emocji. Takie prowadzone powoli i spokojnie, ale trzymające w uczuciu niepewności. Czerpię z nich nieopisaną satysfakcję, działają na mnie wręcz odprężająco, mimo czającego się w ich zakamarkach niepokoju.
„Śmierć Pani Westaway” to nie jest klasyczny kryminał, gdzie mamy krwawą zbrodnię i musimy znaleźć sprawcę. Mamy tu jednak skrywaną od wielu lat tajemnicę i intrygującą zagadkę, której rozwiązanie nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Ruth Ware stworzyła bardzo klimatyczną powieść, której niesamowitą aurę buduje między innymi profesja głównej bohaterki (Hal jest tarocistką) oraz stara, zimna posiadłość w Kornwalii. Podoba mi się styl pisarski autorki - lekki i komfortowy, a jednocześnie elektryzujący i podszyty niepokojem. Autorka wciągnęła mnie w swoją opowieść sprawiając, że z ciężkim sercem odkładałam ją na bok, a kiedy już naprawdę musiałam to zrobić, ciągle o niej myślałam.
Każdy ma jakieś tajemnice, jakieś rzeczy do ukrycia, i jest w stanie wiele – czasem niewiarygodnie wiele – zrobić, by ich nie wyjawić.
Opisane tu wydarzenia mają miejsce w teraźniejszości, jednak czytając tę książkę ma się wrażenie, jakbyśmy cofali się w czasie o kilkadziesiąt lat i to było naprawdę niesamowite uczucie. Bohaterowie są ciekawi, fabuła angażująca i wwiercająca się w umysł już od pierwszej strony, skomplikowana, ale wyważona. Cała atmosfera tej powieści jest dokładnie taka, jak lubię. Powtórzę się, ale warto to podkreślić - „Śmierć Pani Westaway” ma w sobie niepowtarzalny klimat starego domu, gotyckość, nutę ciężkości. Trzeba to poczuć na własnej skórze!
To nie było moje pierwsze spotkanie z autorką, bo wcześniej czytałam już „Pod kluczem” i to również była niesamowita historia, dlatego muszę sięgnąć też po inne książki Ruth Ware. A jest w czym wybierać, bo jeśli dobrze liczę, mamy na naszym polskim rynku już osiem jej książek.
Tytuł: „Śmierć Pani Westaway”
Tytuł oryginału: The Death of Mrs. Westaway
Autorka: Ruth Ware
Tłumaczenie: Anna Tomczyk
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Skończywszy wieloletni związek, Greta przenosi się do niemal trzystuletniego domu swojej przyjaciółki Sabine. Dom, nadgryziony zębem czasu, wymaga remontu i zaopiekowania, zupełnie tak jak jego mieszkanki. Pracą Grety jest spisywanie rozmów z sesji terapeutycznych niekonwencjonalnego seksuologa, a Greta, która lubi plotki i zaglądanie z ukrycia w cudze życiorysy, dobrze odnajduje się w swojej pracy. I zaczyna fascynować się jedną z pacjentek swojego pracodawcy - zamężną Szwajcarką o imieniu Flavia, którą prywatnie nazywa tytułową Szwajcarą. Tak wplątuje się w serię zdarzeń, przez które życie Grety już nigdy nie będzie takie samo, jak wcześniej.
Czytanie „Szwajcary” było dla mnie bardzo ciekawą przygodą, a opisana tu historia pochłonęła mnie tak mocno, że przeczytałam ją w dwa dni. Kiedy myślę o tej powieści, do głowy przychodzą mi trzy słowa: nietuzinkowa, inna, dzika. Bo taka właśnie jest „Szwajcara” - inna niż wszystkie powieści, które do tej pory czytałam, z nietuzinkową fabułą, którą nie sposób porównać do czegoś, co już znam oraz na swój sposób dzika, żyjąca własnymi regułami, tak jak jej bohaterowie.
Greta zdążyła już wówczas spisać sześćdziesiąt osiem sesji dla Oma i zaczęła myśleć, że skoro wszyscy mają traumę, to może nikt jej nie ma, łącznie z nią. A potem usłyszała, jak Szwajcara narzeka na ludzi od traumy, porównuje ich do Trumpa i karci za wykorzystywanie traumatycznych przeżyć jako alibi od wszystkiego, a Greta poczuła się tak, jakby Szwajcara zwracała się bezpośrednio do niej, ponieważ Greta przez ponad trzydzieści lat po cichu kuśtykała, podpierając się własną chujową historią, i może nadszedł czas, by odłożyć kule. Może Szwajcara miała ją czegoś nauczyć o życiu. O braniu odpowiedzialności. O tym, jak wykorzenić użalanie się nad sobą i być może zastąpić je czymś pożytecznym.
Głównymi bohaterkami powieści są kobiety - Greta i Flavia. Ich życiorysy bardzo się różnią, lecz znajdują w sobie pewne podobieństwa, które zbliżają je do siebie. Choć zbliża je także buzujący między nimi kontrast. Greta ma czterdzieści pięć lat, jest samotna, mieszka w starym domu z ogromnym ulem dla pszczół przy suficie, nieco pokręconą przyjaciółką i osobliwym psem Piñonem. Flavia to dwudziestoośmioletnia ginekolożka, mieszkająca w pięknym domu z mężem i ułożonym psem Silasem. Obie przeszły traumatyczne wydarzenia, ale każda z nich przeżywa je na swój własny sposób. Są skrojone nieprzewidywalnie, momentami histerycznie, co dodaje smaczku tej lekturze, bo nie ma nic lepszego niż nieszablonowi bohaterowie, których reakcje nie tak łatwo odgadnąć. Moją sympatię wzbudziła również Sabine - postać bardzo oryginalna i niesztampowa, kryjąca w sobie dużą wrażliwość, ukrytą gdzieś pod maską obojętności.
Narrację poprowadzono w bardzo ciekawy sposób i świetnie urozmaicają ją tworzone przez Gretę transkrypcje z sesji oraz pisane przez nią listy do nieżyjącej już matki. Jen Beagin świetnie operuje słowem, tworząc nieokiełznaną fabułę, wciągająca już od pierwszych stron. Choć sporo tu traumy i smutku, to autorka opowiada wszystko w sposób groteskowy, przez co historia staje się łatwiejsza w odbiorze, a wciąż przekazuje to, co ma przekazać. Beagin świetnie wyważyła tę opowieść i z przekonaniem mogę nazwać ją słodko-gorzką historią o odnajdywaniu siebie na nowo, próbie wzięcia odpowiedzialności za swoje życie i zmierzenia się z upchaną w najciemniejszy kąt traumą. „Szwajcara” to książka nieco dziwaczna, czasami balansująca na granicy absurdu, a mimo tego wciągająca bez reszty. Ciężko tak po prostu odłożyć ją na bok, kiedy serwowane są czytelnikowi tak niesamowite sploty zdarzeń, które niejednokrotnie grożą niepohamowanymi wybuchami śmiechu. No i są tu pszczoły, pieski i… osiołki!
Bardzo dobrze odnalazłam się w „Szwajcarze” i jest to na pewno jedna z lepszych książek, jakie dane mi było czytać. Odnoszę wrażenie, że to książka, która podzieli czytelników na dwa obozy: zauroczonych jej dziwacznością oraz przeciwników tejże dziwaczności. Ja zdecydowanie znajduję się w tym pierwszym i mam szczerą nadzieję, że i Wam lektura ta przypadnie do gustu i odnajdziecie w niej coś dla siebie. Zdecydowanie warto zainteresować się tą pozycją!
Tytuł: „Szwajcara”
Tytuł oryginału: Big Swiss
Autorka: Jen Beagin
Tłumaczenie: Kaja Gucio
Wydawnictwo: Czarne, seria Powieści
Nie da się wymazać tego, kim się jest, bez względu na to, ile pieniędzy człowiek na to wyda.
- Stefania Auci, "Sycylijskie lwy"
Nic nie wzrusza mnie tak bardzo, jak historie zwierząt. Zarówno te smutne i pozbawione happy endu, jak i te od początku czy tylko finalnie szczęśliwe. Poruszają mnie do żywego i często sprawiają, że przestaję kierować się rozumem, a zaczynam sercem. Moja empatia w stosunku do zwierząt sięga poza jakąkolwiek skalę i nie potrafię nic na to poradzić. Czytałam wiele opowieści o ludziach, ale emocjonalnie nigdy nic nie równa się z tym, jak przeżywam te ze zwierzętami w roli głównej. I właśnie z taką książką dziś do Was przychodzę.

Na kartach powieści poznajemy Julię Day - nadkomisarkę z wieloletnim stażem, która stoi przed sprawą zaginięcia młodej dziewczyny. Zaginięcia nietypowego, bo Olivia weszła w ślepą uliczkę i już nigdy z niej nie wyszła. To ciężka sprawa, która zmusi Julię do podjęcia trudnych decyzji i rozgrzebania przeszłości, którą usilnie próbowała zostawić za sobą. Co się stało z dziewczyną? I czy uda się odnaleźć ją... żywą?
Muszę przyznać, że na początku potrzebowałam trochę czasu, aby wgryźć się w nietypową dla czytanych przeze mnie książek narrację (trzecioosobową w czasie teraźniejszym). Ale całą historię poznajemy z aż trzech perspektyw, a pozostałe dwie poprowadzone w pierwszej osobie były dla mnie znacznie przyjemniejsze. Przez pierwsze strony brnęłam chaotycznie, wracałam do czytanych już fragmentów, a samo czytanie wymagało dużego skupienia. Muszę też zwrócić uwagę na mało dynamiczne dialogi, w które wpleciono baaardzo dużo przemyśleń i spostrzeżeń, przez co czasami miałam trudność z śledzeniem o czym rozmawiają bohaterowie. Jednak po pewnym czasie wszystko wskoczyło na swoje miejsce i już dalej książkę czytało mi się płynnie.
Biorę głęboki oddech, starając się powstrzymać łzy. Nigdy nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego. Nigdy, przenigdy. Zaraz zaczną mnie szczypać oczy. Czuję to. Jezu Chryste, nie mogę się tu rozpłakać. Nie mogę. Ciężko przełykam ślinę i staram się być tak lakoniczny, jak to możliwe. Wypowiadam tylko jedno słowo:
– Jedź.
Od początku do mniej więcej połowy powieści autorka prowadzi historię bardzo spokojnie. Wprowadza czytelnika w opisany świat i robi to niespiesznie, dokładnie opisując uczucia i motywy bohaterów. A potem nagle zdarza się COŚ, co odwraca do góry nogami wszystko co do tej pory myśleliśmy. Akcja rusza do przodu, nabiera tempa i dynamiki. Zagadka staje się jeszcze ciekawsza, pojawiają się wątpliwości, przypuszczenie goni przypuszczenie, a McAllister raz za razem obala je wszystkie jednym zwinnym ruchem. To było niesamowite i wzbudziło we mnie apetyt na więcej. W pewnym momencie zrobiło się tak gęsto, że trochę nie dowierzałam, że autorka poprowadzi zakończenie z klasą, ale wyszło bardzo dobrze. Zdecydowanie lepiej niż się spodziewałam.
Bardzo polubiłam nadkomisarkę Julię. Dla mnie to postać idealna do poprowadzenia w serii kryminałów i w wielu momentach przypominała mi jedną z moich ulubionych bohaterek - detektyw Tracy Crooswhite (z książek Roberta Dugoniego). Pozostali bohaterowie również zostali dobrze skonstruowani i wkomponowani w fabułę. Każdy był tu po coś, miał swoją rolę do odegrania, napędzając akcję. Nie ma tu nieprzemyślanych charakterów, są za to ciekawe i tajemnicze. Z łatwością można dostrzec, że to skrupulatnie dopracowana powieść. Owszem - są momenty przegadane i spowalniające akcję, jednak to wciąż udany thriller, zapewniający kilka godzin dobrze spędzonego czasu.
Moje pierwsze spotkanie z Gillian McAllister było zadowalające. Chętnie sięgnę też po inną książkę autorki - „Nie to miejsce, nie ten czas”, która według oceny wielu czytelników jest jeszcze ciekawsza. Nie mogę się doczekać!
Mogłabym skopiować wszystko, co napisałam o poprzednich dwóch tytułach i pasowałoby tu idealnie, bo czytając każdą z książek autorki, przeżywałam niemal te same emocje, choć w zupełnie innej scenerii i z inną paletą bohaterów. Perrin pisze pięknie - jakby z namysłem budowała każde zdanie, a jednocześnie jest w tym lekkość, która pozwala przepływać przez jej książki zupełnie tracąc poczucie czasu. Bohaterowie są żywi, barwni, często noszą na swoich barkach trudy życia. Można odnaleźć w nich cząstkę siebie, można też znaleźć inspirację i natchnienie.
Wszyscy mamy dwa życia: jedno, w którym mówimy to, co myślimy, i drugie, w którym tego nie mówimy i świadomie przemilczamy pewne rzeczy.
Zauroczyło mnie pióro autorki, to jak nieśpiesznie i z wyczuciem prowadziła mnie przez fabułę najpierw rzucając okruszki, a potem budując z nich nieoczekiwaną całość. Perrin pisze o rzeczach trudnych, a jest w tym jednocześnie jakaś czułość, delikatność i piękno. Z jej powieści sączy się swego rodzaju magia - są nostalgiczne, zmuszają do refleksji nad własnym życiem i zapadają w pamięć na długo. Ciężko się po nich otrząsnąć, nie da się ot tak przejść po nich do porządku dziennego, bo teraz to one wpisują się w naszą codzienność.
Kiedy zamykam oczy i myślę o „Zapomnianych niedzielach”, widzę mewę siedzącą na dachu budynku i niebieską walizkę. Słyszę szum fal i stukot maszyny do szycia. Czuję ciepłe promienie słońca na policzku, gorzki posmak alkoholu, zapach papierosów i rozgrzany piasek pod stopami.
Czytajcie!
Porównywarka cen zawiera linki afiliacyjne.
Akcja powieści jest nieśpieszna, sporo tu opisów, powrotów do przeszłości i niby mogłoby to nudzić, a jednak dało ciekawą szansę na lepsze poznanie głównych postaci, a nawet zżycie się z nimi, co bardzo lubię. Często czytam thrillery i myślę, że to właśnie dlatego udało mi się przewidzieć kilka wydarzeń, zanim zostały one jeszcze opisane. Nie wpłynęło to jednak na przyjemność czytania i rozrywkę, jaką z niej czerpałam. Warto wspomnieć, że to dość obszerna książka (liczy aż 512 stron), jednak Louise Candlish zadbała o to, by czytelnik się nie nudził.
Na progu zła to powieść, którą zdecydowanie warto dodać na listę książek do przeczytania.
